
To nie jest zwykły audyt. To zapis miejsca zbrodni, gdzie ofiarą padła brytyjska energetyka jądrowa. Sprawcą nie jest awaria reaktora ani protesty ekologów, lecz biurokracja, która zamieniła Wielką Brytanię w „najdroższe miejsce na świecie do budowy elektrowni jądrowych”. Raport, który właśnie trafił na biurko premiera przy Downing Street, to dla Polski gotowa mapa pól minowych. Jeśli Warszawa ją pominie, nasza elektrownia na Pomorzu może podzielić los brytyjskich inwestycji – utonie w miliardowych kosztach i latach opóźnień.
- Teza. Brytyjski raport Nuclear Regulatory Review 2025 dowodzi, że to nie wyzwania technologiczne, lecz paraliżująca biurokracja, rozproszony nadzór i nadgorliwość regulacyjna uczyniły z Wielkiej Brytanii najdroższe miejsce do budowy atomu, co stanowi krytyczne ostrzeżenie dla polskiego rządu przed powtórzeniem tych błędów.
- Dowód. Koronnym dowodem na patologię systemu jest przypadek elektrowni Hinkley Point C, gdzie organy regulacyjne wymusiły instalację systemu ochrony ryb za 700 milionów funtów, który w rzeczywistości ratuje statystycznie mniej niż jedną rybę rocznie.
- Efekt. Aby uniknąć paraliżu decyzyjnego i eksplozji kosztów, Polska musi odejść od silosowości na rzecz jednego silnego ośrodka decyzyjnego („jednego okienka”) oraz zapewnić rynkowe wynagrodzenia ekspertom nadzoru, by wyeliminować kulturę strachu i asekuranctwa urzędniczego.
Wielka Brytania przetacza dla Polski szlaki w sprawie atomu. Spis treści
O co dokładnie chodzi? Wielka Brytania, sfrustrowana powolnym tempem budowy elektrowni jądrowych Hinkley Point C i Sizewell C, zleciła audyt swojego systemu regulacyjnego. Tak powstał raport Nuclear Regulatory Review 2025, którego wnioski są brutalnie szczere i stanowią cenną lekcję dla rządu Donalda Tuska.
Audyt można podzielić na dwie części: absurdy prawno-regulacyjne, które rozłożyły na Wyspach inwestycje w atom na łopatki oraz rekomendacje zmian. Oba te aspekty z polskiego punktu widzenia są niezwykle ciekawe, gdyż dają nam wszystkim pocieszenie, że nie tylko nad Wisłą prawo nader często zamienia się w czystą groteskę.
Elektrownia atomowa i setki milionów funtów za jednego łososia
Sercem problemu zidentyfikowanego w raporcie jest wypaczenie zasady ALARP (As Low As Reasonably Practicable – tak nisko, jak to racjonalnie możliwe). W teorii to piękna idea: obniżamy ryzyko do momentu, gdy dalsze inwestycje są nieopłacalne w stosunku do korzyści. W brytyjskiej praktyce stała się ona jednak mechanizmem „zapadkowym”, który wymusza coraz niższe poziomy ryzyka, nawet gdy korzyści są pomijalne, a koszty gigantyczne. Przykład?
Raport przytacza przykład z elektrowni Hinkley Point C (HPC). Aby spełnić wymogi środowiskowe, deweloper został zmuszony do zainstalowania systemów ochrony ryb (w tym akustycznego odstraszacza) za łączną kwotę 700 milionów funtów. Analizy wykazały, że system ten uratuje rocznie… 0,083 łososia i 0,028 troci wędrownej.
Jaka jest z tego lekcja dla Polski? To ostrzeżenie przed tzw. gold-platingiem, czyli nadgorliwym wdrażaniem przepisów. W Polsce mamy tendencję do bycia „świętszymi od papieża” przy implementacji unijnych dyrektyw.
Jeśli polski dozór jądrowy (Państwowa Agencja Atomistyki) i organy środowiskowe przyjmą brytyjską interpretację „ostrożności”, koszty polskiego atomu eksplodują. Raport zaleca, aby to rząd, a nie regulatorzy, zdefiniował „tolerancję ryzyka”. A zatem Polska musi ustalić jasne granice: bezpieczeństwo jest priorytetem, ale nie może być pretekstem do wydawania miliardów na mitygowanie fantomowych ryzyk.
Innymi słowy, to rząd, a nie poszczególni urzędnicy nadzoru, powinien definiować krajowy standard „akceptowalności ryzyka”, bo ci ostatni często podejmują decyzje nieproporcjonalne do rzeczywistego zagrożenia. A to generuje milionowe koszty.
Rozproszony nadzór
Największym problemem zidentyfikowanym w raporcie jest jednak „rozproszony nadzór”, gdzie pojedynczy projekt podlega wielu regulatorom bez jednego przodującego ośrodka decyzyjnego, co prowadzi do niespójności i opóźnień. Dlatego też często wychodziło na to, że nad brytyjskim atomem pieczę sprawują wszyscy i nikt. To wszystko prowadzi do braku spójności, sprzecznych wytycznych i niekończącej się przepychanki.
Oto przykład – usuwanie azbestu w Winfrith. Przez cztery lata prace postępowały zgodnie z planem uzgodnionym z ekspertami. Nagle zmiana regulatora doprowadziła do wycofania zgody. Skutek? 12 miesięcy opóźnienia i straty rzędu 8,5 miliona funtów – tylko po to, by uzyskać nową licencję, która nie zmieniła sposobu wykonywania prac.
Polski rząd w tym względzie musi więc uważać na liczne drogi interesu różnych regulatorów. Wielka Brytania już po audycie planuje radykalną zmianę – powołanie Komisji ds. Regulacji Jądrowej, która będzie ostatecznym arbitrem. Polska, budując swoje struktury, nie może więc pozwolić na silosowość. Potrzebujemy „jednego okienka” lub silnego lidera całego projektu, który przetnie spory między ochroną środowiska, dozorem technicznym a planowaniem przestrzennym. Konsolidacja władzy regulacyjnej zapobiega paraliżowi decyzyjnemu.
Papierologia środowiskowa
Co więcej, jeśli myślicie, że budowa elektrowni to lanie betonu, jesteście w błędzie. To przede wszystkim produkcja makulatury. Ocena w raporcie Oddziaływania na Środowisko dla elektrowni Sizewell C liczyła 44 260 stron. Dla porównania, w 1988 r. takie oceny miały poniżej 100 stron i to nie oznaczało bynajmniej, że przyrodę miano wtedy w głębokim poważaniu.
Bo czy te tysiące stron zdaniem autorów audytu przekładają się na lepszą ochronę przyrody? Absolutnie nie. System skupia się na procesie, a nie na wyniku. Co to oznacza? Tyle że deweloperzy, chcąc uniknąć pozwów sądowych, analizują każdy hipotetyczny scenariusz, tworząc dokumenty, których nikt nie jest w stanie przeczytać ze zrozumieniem.
Raport wskazuje, że te same kwestie są oceniane wielokrotnie przez różne organy na różnych etapach. Polska, biorąc przykład z Wielkiej Brytanii, powinna więc zapewnić, że ocena środowiskowa zatwierdzona na etapie decyzji nie będzie podważana przy pozwoleniu na budowę, chyba że zajdą fundamentalne zmiany. Ponadto, oceny środowiskowe zdaniem autorów raportu powinny koncentrować się na wynikach, a nie procesach – audyt sugeruje np. możliwość wpłat na fundusze przyrodnicze zamiast prowadzenia długotrwałych, specyficznych dla danej lokalizacji badań środowiskowych, które generują opóźnienia.
Kadry, kadry i jeszcze raz kadry
Na koniec jeszcze jeden wniosek. Nawet najlepsze regulacje nie zadziałają bez ludzi. Brytyjski raport alarmuje – brakuje ekspertów jądrowych w organach regulacyjnych, a ci, którzy są, zarabiają zbyt mało, by konkurować z sektorem prywatnym. To prowadzi do asekuranctwa. Niedostatecznie wykwalifikowany urzędnik zawsze powie „nie” lub zażąda kolejnej analizy, bo to bezpieczniejsze dla jego kariery.
Zdiagnozowano więc, jak to przytaczają autorzy audytu, coś na kształt „kultury samozadowolenia i skrajnej awersji do ryzyka”, gdzie proces jest ważniejszy niż efekt.
Polski rząd szczególnie ten punkt powinien wziąć sobie od serca. Budując nasze kadry (Państwowa Agencja Atomistyki, Urząd Dozoru Technicznego), musimy pamiętać, że „tanio znaczy drogo”. Jeśli nie zapłacimy ekspertom w urzędach rynkowych stawek, będziemy płacić miliardy za opóźnienia wynikające z ich niekompetencji lub strachu. Raport sugeruje więc elastyczność w wynagradzaniu specjalistów kluczowych dla oceny technicznej.
Budując kadry i instytucje, należy więc od początku promować kulturę nastawioną na „dostarczanie szybszych i bardziej ekonomicznych wyników przy zachowaniu bezpieczeństwa”. Wymaga to także odważnego wdrażania innowacji, takich jak cyfryzacja i sztuczna inteligencja, w procesach nadzoru i bezpieczeństwa.
Podsumowanie i główne wnioski dla Polski
Głównym przesłaniem raportu jest to, że sukces energetyki jądrowej zależy nie tylko od technologii, ale przede wszystkim od sprawnego, scentralizowanego i proporcjonalnego systemu regulacyjnego. Dla Polski oznacza to konieczność budowy systemu, który priorytetyzuje terminowość i koszty na równi z bezpieczeństwem, unikając pułapki biurokratycznej „szczególarstwa”.
Można to porównać do dyrygenta orkiestry: obecny system brytyjski opisany w raporcie przypomina orkiestrę, w której każdy muzyk (regulator) gra według własnego tempa i interpretacji, co prowadzi do kakofonii. Wnioskiem dla Polski jest konieczność posiadania jednego, silnego „dyrygenta” (głównego regulatora lub komisji), który narzuca wspólne tempo i dba o to, by całość utworu (projekt jądrowy) została odegrana płynnie, czysto i bez zbędnych przerw.
Damian Szymański, redaktor naczelny Biznes Enter
Źródło: Nuclear Regulatory Review 2025. Zdjęcie otwierające: Rob / Pexels
Część odnośników to linki afiliacyjne lub linki do ofert naszych partnerów. Po kliknięciu możesz zapoznać się z ceną i dostępnością wybranego przez nas produktu – nie ponosisz żadnych kosztów, a jednocześnie wspierasz niezależność zespołu redakcyjnego.